Z pewnym zdumieniem zauważyłem,że przywódcy partii w Polsce, które przegrały wybory nie rezygnują ze swych pozycji. Tak było w 2005 r. kiedy Donald Tusk pozostał przywódcą PO i obecnie z Jarosławem Kaczyńskim. W Australii jest to niemożliwe. Po wyborach przywódca przegranej partii zwyczajowo rezygnuje ze swego stanowiska i klub parlamentarny wybiera nowego lidera. Poza tym w każdej partii jestścisły rozdział pomiędzy liderem partii (klubu parlamentarnego) i liderem organizacji partyjnej. Ponadto okręgi są jednomandatowe i każdy kandydat musi mieszkać w okręgu, z którego kandyduje (Tusk kandydował w Warszawie a mieszka w Trójmieście – dziwaczne). Ma to sens bo zmusza parlamentarzystów do częstych kontaktów z wyborcami swego okręgu.
Rozdział stanowisk ma sens. Organizacja partyjna organizuje wybory; tzn zbiera dotacje, wyznacza ochodników w okręgach i co bardzo ważne zatwierdza kandydatów do parlamentu. Koła partyjne wybierają kandydatów i czasami zdarza się, ze kandydat popierany przez góre nie zostaje wybrany przez koła okręgu, w którym chciał kandydować.
To wszystko powoduje, że wycinanie niewygodnych parlamentarzystow własnej partii jak to miało miejsce np. z Rokitą jest utrudnione.
Otóż twierdzę,że gdyby wprowadzono prawdziwą demokrację wewnątrz partyjną w Polsce to nie byłoby problemów z uporczywym trzymaniem się stołków przez ‘mężów opatrznościowych’ i ludzie utalentowani chętniej by kandydowali bo by mieli szanse na wybicie się bez koneksji jak to ma miejsce obecnie. Przy obecnym systemie można założyć,że Tusk I Kaczyński będą wodzami jeszcze z zaawansowaną demencją.
Napisałem tych kilka uwag w nadziei,że ktoś z dołu rozpocznie akcje naprawy. Na gore nie ma co liczyć, bo to nie leży w ich interesie.
Wojciech Popławski